Na pierwszy rzut oka – tylko zarośnięty skraj lasu. Kilka betonowych kopułek przypominających grzyby i zarośnięta siatka ogrodzeniowa, która miejscami całkowicie zniknęła w gąszczu. Żadnych tabliczek, żadnych ostrzeżeń. W nocy wyglądało to jak każde inne opuszczone miejsce, których dziesiątki można znaleźć w Polsce. A jednak pod tą skorupą czaiło się coś więcej – zimnowojenna tajemnica, o której nawet lokalni nie chcą rozmawiać.
Nie było łatwo. Po godzinie błądzenia po chaszczach natrafiliśmy na skupisko charakterystycznych betonowych wywietrzników. Dwa z nich zwróciły naszą uwagę. Jeden – otwarty, ale zbyt wysoki, by bezpiecznie do niego wejść. Drugi – kilkadziesiąt metrów dalej – prowadził pionowo w dół, jakieś pięć metrów pod ziemię. Brak drabinki nie stanowił przeszkody: mieliśmy własną linową. Decyzja zapadła błyskawicznie.
Zeszliśmy powoli. Wilgotne powietrze natychmiast uderzyło w nozdrza. Tlen mieszał się z pleśnią i kurzem, który przez dekady osiadał na betonowych ścianach. Na dole rozpoczął się niski tunel – około 10 metrów długości. Trzeba było czołgać się, dosłownie wciskać w wąskie gardło przeszłości. A potem – kolejne zejście, tym razem sześć metrów w dół. Drabinka ledwo trzymała się ściany, każdy krok kończył się jękiem metalu. Całości dopełniały chmary komarów, jakby pilnujących wstępu do świata zapomnianych systemów.
Dotarliśmy w końcu do włazu. Metalowa klapa otwierała się ku górze. Podźwignęliśmy ją z trudem i wdrapaliśmy się jeszcze półtora metra wyżej. Przed nami rozciągał się labirynt korytarzy – centrum dawnego obiektu łączności. Zimna cisza i zapach rdzy wypełniały powietrze. Światła latarek odbijały się od łuszczącej się farby i połyskiwały na rozrzuconych resztkach dawnych technologii.

Znaleźliśmy dyspozytornię – wciąż wyraźnie rozpoznawalną dzięki stalowym ramom dawnych central telefonicznych. Zardzewiałe przewody, porwane kable, fragmenty starych słuchawek i przełączników – ślady komunikacyjnego serca, które kiedyś pulsowało informacjami strategicznymi dla całego regionu. W czasie zimnej wojny to właśnie takie miejsca były gwarantem łączności między dowództwem a jednostkami w razie konfliktu. Często zdublowane, zakamuflowane i ukryte przed satelitami. Ten obiekt był jednym z nich.
Obok central – puste sale nadajników. Niegdyś brzęczały tu szafy pełne radiowych nadajników, teraz – tylko echo. Kolejne pomieszczenie – akumulatornia. Wciąż stały tam rzędy wielkich baterii i prostowniki – dziś milczące, ale niegdyś gotowe zapewniać zasilanie awaryjne dla całej infrastruktury. Potem – rozdzielnica główna i dwie stacje transformatorowe. Jedna już tylko ruiną, druga – niemal kompletna, jakby ktoś zostawił ją wczoraj. Prąd musiał tu być nie tylko kluczowy, ale też zabezpieczony redundantnie.
Kilka pomieszczeń dalej natrafiliśmy na ogromny, częściowo rozebrany agregat prądotwórczy. Widok robił wrażenie – wielki diesel, rdzewiejący w ciemnościach, ale nadal majestatyczny. To serce awaryjnego zasilania, które mogło podtrzymywać system przez dni lub tygodnie bez dostępu do zewnętrznej sieci.
Obiekt był rozległy. Kolejne korytarze, zamknięte pomieszczenia i ślady przeszłości – panele kontrolne, skrzynie z napisami technicznymi, stare instrukcje na ścianach. Byliśmy zakurzeni, zmęczeni, ale też absolutnie zafascynowani.

Tradycja ożywiania zapomnianych przestrzeni
Mam pewną małą tradycję — jeśli tylko warunki na to pozwalają, próbuję na chwilę przywrócić do życia choć fragment tych zapomnianych miejsc. Tym razem moją uwagę przykuły oprawy oświetleniowe w głównym korytarzu. Co ciekawe, były połączone nowym przewodem, poprowadzonym prowizorycznie wzdłuż sufitu. Prawdopodobnie zrobiono to na potrzeby jakiejś dawnej konserwacji, już po zamknięciu obiektu.
Przewód kończył się w zniszczonej rozdzielnicy – z pozoru bezużytecznej, ale po dokładnym sprawdzeniu okazało się, że obwód jest kompletny. Podłączyłem więc napięcie z podręcznej przetwornicy zasilanej akumulatorem. Przez moment nie działo się nic. Cisza… aż w końcu – ciche buczenie, znajomy dźwięk uruchamiania się starych jarzeniówek. I nagle – cały korytarz, zalała chłodna, lekko migocząca poświata.

Na chwilę miejsce to przestało być martwe. Światło ukazało szczegóły, których wcześniej nie dostrzegliśmy – rysunki techniczne na ścianach, numery pomieszczeń, stare oznaczenia ewakuacyjne. W tej jednej chwili poczuliśmy się jakbyśmy cofnęli się w czasie o 50lat.
Czym były węzły łączności PRL?
W okresie powojennym i zimnowojennym, Polska – jako członek Układu Warszawskiego – budowała całą sieć rozproszonych, odpornych na atak obiektów strategicznych. Węzły łączności były jednymi z najważniejszych. Ukryte pod ziemią, często podwójnie zabezpieczone, miały zapewnić dowództwu niezawodną komunikację w razie konfliktu nuklearnego.
Obiekty tego typu były samowystarczalne: posiadały niezależne źródła energii, systemy wentylacyjne, zasilanie awaryjne, centrale telefoniczne i radiowe. Wiele z nich powiązanych było z systemem schronów dowodzenia, bądź miało je zintegrowane w ramach struktury.
Część z tych miejsc była na stałe obsadzona przez jednostki wojsk łączności. Z czasem, gdy technologia się zmieniała i Układ Warszawski przestał istnieć, obiekty te traciły na znaczeniu. Część została przekazana innym jednostkom, część popadła w ruinę lub została przejęta przez inne służby. Niektóre – jak ten, który odwiedziliśmy – pozostały zapomniane.

Strach przed tym czego nie można w porę zobaczyć
Nie sposób nie wspomnieć o emocjach. Nocna eksploracja tego typu obiektu to coś więcej niż zwiedzanie. To wejście do świata, który miał pozostać ukryty. Każdy krok w ciemności to możliwość spotkania czegoś niepokojącego – czy to dzikiego zwierzęcia, czy niespodziewanego gościa.
Był moment, kiedy w jednej z sal usłyszeliśmy dźwięk – jakby coś metalowego upadło na podłogę. Zamarliśmy. Żadnych innych ludzi nie było w pobliżu. Może to tylko kawałek tynku, może szczur. A może obiekt nadal jest odwiedzany – przez kogoś lub coś. Pogłos w takich miejscach potrafi płatać figle, ale też działać jak wzmacniacz strachu.













Refleksja
Eksploracja takich miejsc to nie tylko adrenalina i zdjęcia do internetu. To spotkanie z historią – namacalną, pełną detali, których nie znajdziesz w podręcznikach. To również moment zadumy nad tym, jak wiele energii, środków i tajemnic zainwestowano w świat, który dziś jest pustką.
Za rdzewiejącym ogrodzeniem, bez żadnych tabliczek, bez alertów, czai się przeszłość. Pełna reliktów technologii, stalowych drzwi i betonowych labiryntów. Czy wrócimy tam jeszcze raz? Być może. Ale jedno jest pewne – to miejsce na zawsze zostanie z nami.